niedziela, 27 grudnia 2015

Nyx - Home [2015]


Blackowe hordy, w których pojawiają się kobiety są rzadkością. Jeszcze rzadziej można spotkać zespoły female-only. Hord, w których udzielają się wyłącznie białogłowy znam w zasadzie tylko trzy: paskudnie złą (według mnie oczywiście) Galhammer, dobrą Astarte oraz Nyx. W tym przypadku plasuje się ona niestety na miejscu "przeciętniak".

A dlaczego? Przecież wszystko na pierwszy rzut oka wygląda tak jak ma wyglądać. Blekowe logo: jest; klimatyczna okładka: jest. Nic nie wskazuje na jakiekolwiek odrzucające momenty.

Zacznijmy może od tych dobrych stron. Produkcja stoi na dobrym poziomie. Nie można się przyczepić, bo gitary mają odpowiednią siarę; nie można powiedzieć, że muzyka brzmi płasko. Czasami jedynie miałem wrażenie, że perkusja nieco rozjeżdża się, ale to rzadko.
Home ma swoje momenty i niekiedy łapałem się na gibaniu w rytm muzyki, niestety jest ich tylko kilka (przykładowo otwierający riff w S.ave O.ur S.ouls czy miłe przygrywanie na akustyku w Swallowed Screaming) i giną między średnimi, momentami zbyt wydumanymi kompozycjami. Rozumiem, że klimat miał przypominać zagubienie, wewnętrzne rozdarcie i inne nieprzyjemne rzeczy, ale często zwolnienia nie pasują i kompletnie burzą utwory.

Teraz czas na konkretne narzekanie. Wokal. Obie panie (gdyż Nyx to projekt dwuosobowy) udzielają swoich strun głosowych i nie jest określone która się drze, a która śpiewa niczym średniawa amerykańska rockowa gwiazdka. W tych przypadkach również są momenty dobre, ale przeważają te kiepskie. Czysty wokal jest niekiedy strasznie pretensjonalny i wymuszony, ale zdarza się, że i blekowy skrzek nie wyrabia. Ciar na plecach niestety nie dostawałem.

Dla porównania: poprzednie wydawnictwo pt. Satis oferuje nam czysty black metal, bez żadnych specjalnych udziwnień i eksperymentów. I wiecie co? Mimo tego, że produkcja była już nieco bardziej "blekowa", tak w odbiorze właśnie demówka jest znacznie przyjemniejsza. Może to przez brak tych udziwnień, może to przez męski wokal, może jedno i drugie. Niestety próba eksperymentów na długograju okazała się być strzałem w stopę według mnie.
Home stara się czasami bronić wpadającymi w ucho riffami, ale niestety szybko one z tego ucha wypadają. Mimo tych właśnie ciekawszych momentów album się dłuży i szybko się nudzi.

Podsumowując: dziewczyny starały się zrobić coś nowego, ale im się nie udało.

Ocena: 6/10
Wyróżniają się: brak

Nyx - Home 
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista: 
1. Beyond
2. Chaos pt. 20 - Black Isles
3. Chaos pt. 38 - Metastates
4. Prelude 
5. S.ave O.ur S.ouls
6. Deep
7. Going On
8. Home
9. Swallowed Screaming

czwartek, 10 grudnia 2015

Varathron - The Confessional of the Black Penitents [2015]


Człowiek czasami natrafia na hord, który znany jest mu tylko i wyłącznie z okładek czy z nazwy. Nie zawsze się warto do tego przyznawać, zwłaszcza jeśli chodzi o zespoły powszechnie znane, niejednokrotnie brane za "ojców" pewnego gatunku na konkretnych ziemiach. Do czego dążę? Do tego, że Varathrona ni cholery nie znałem, mimo tego, że sporo luda określa ten zespół jako "ojców greckiego blacku". W tych kręgach zagłębiłem się "troszeczkę" poprzez pobieżne przesłuchanie Rotting Christ oraz niejednokrotne katowanie ostatniego krążka Ravencult, ale w końcu przyszedł moment na Varathron.

Osobiście spodziewałem się czegoś, co rozpizga mi czachę w sposób podobny jak ostatni Infernal War. Niestety - pomyliłem się, ale zacznijmy od początku.
The Confessional of the Black Penitents to siedem utworów, z czego trzy początkowe były nagrywanie w studiu, zaś cztery pozostałe to koncertówki z gigu w Larisie.

Nie da się ukryć, że jest to wydawnictwo mocno przeciętne. Jedyny studyjny utwór jaki się tu wyróżnia to title track. Reszta to mało porywające kompozycje, brzmiące jakby były tworzone na siłę, aby zapchać wolne miejsce na płytce. Oczywiście wszystko jest odegrane poprawnie, ale ciężko pozbyć się wrażenia, że brakowało pomysłu. Do treści koncertowej nie mam zastrzeżeń.

Spodziewałem się czegoś więcej po takim zespole, prawdopodobnie to również zaważyło na mojej ogólnej ocenie tej epki. Kiepsko jak na pierwszą randkę.

Podsumowując: może i znajdzie się ktoś, kto da tej płytce szansę. Ja niestety spasuję.

Ocena: 5/10 (studio); 7/10 (live)
Wyróżniają się: The Confessional of the Black Penitents, Cassiopeia's Ode

Varathron - The Confessional of the Black Penitents
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista:
1. The Confessional of the Black Penitents
2. Sinister Recollections
3. Utter Blackness
4. Unholy Funeral
5. Cassiopeia's Ode
6. Descent of a Prophetic Vision
7. Kabalistic Invocation of Solomon

środa, 4 listopada 2015

VI - De Praestigiis Angelorum [2015]


Długo zbierałem się do napisania tej recenzji. Głównie dlatego, że VI ze swoim De Praestigiis Angelorum to przedstawiciele black metalu, z którym mam dość rzadko do czynienia i chciałem w pełni wyczuć całą tą muzykę, zanim cokolwiek zacznę pisać na jej temat.

VI to druga z rzędu paryska horda, której materiał mam okazję recenzować. Najwyraźniej paryżanie mają jakieś wrodzone zdolności do grania black metalu dobrej jakości. No ale do rzeczy - De Praestigiis Angelorum to album utrzymany w tonie spokojniejszym, jednak momenty dość konkretnego napierdalania też się znajdą. Na cały materiał składa się osiem utworów (z czego pierwszy z nich to intro). Zdecydowanie zauważalny jest też brak surowości (bądź też małe jej "natężenie") nagrania, zapewne z powodu charakteru kompozycji, która zatraciłaby się w brudzie i szumie.

Ciężko doszukiwać się jakichś minusów czy niedociągnięć w tym wydawnictwie. Fani "brudnych" brzmień mogą narzekać na mało blackową produkcję, ale to nie do nich jest skierowana ta muzyka. Trudno również znaleźć konkretne utwory, które byłyby "gwiazdami" tego albumu, gdyż każdy kawałek daje coś od siebie i przez co słuchanie na wyrywki nie oddaje tego klimatu.

Podsumowując: blackmetalowym radykałom nie polecam. Reszta może sprawdzić co się kryje na tym krążku. Prawie godzina z nim spędzona szybko mija.

Ocena: 8/10
Wyróżnia się: żaden

VI - De Praestigiis Angelorum 
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista: 
1. Et in pulverem mortis deduxisti me
2. Par le jugement causé par ses poisons
3. La terre ne cessera de se consumer
4. Regarde tes cadavres car il ne te permettra pas qu'on les enterre
5. Une place parmi les morts
6. Voilŕ l'homme qui ne te prenait pas comme Seigneur
7. Il est trop tard pour rendre gloire. Ainsi la lumičre sera changée en ombre de la mort
8. Plus aucun membre ne sera rendu

środa, 28 października 2015

Temple of Baal - Mysterium [2015]


Czasami człowiek natrafia na wydawnictwo, przy którym doznaje ostatecznego katharsis. Nic już nie wygląda tak samo. Ten album stety/niestety nie dostarcza takich wrażeń, co jednak nie skreśla go z listy black/death metalu dobrego gatunku.

Mysterium, bo o ten krążek się rozchodzi, to piąty długograj paryskiej hordy Temple of Baal. Muszę przyznać, że do ich muzyki nie musiałem się długo przekonywać. Ta weszła mi bez popity i zrobiła solidny rozpieprz. Kompozycje są dostojne (o ile można tak określić muzykę) w swojej agresywności i czuć tę charakterystyczną, podniosłą nutę. Na cały album składa się 8 utworów (z czego jeden to coś w rodzaju ambientowego skitu).

Słychać, że każdy utwór jest przemyślany, mimo częstych przeskoków z ciężkich, miażdżących czaszki riffów do klimatycznych melodii. Garowy perfekcyjnie podkreśla wolniejsze, klimatyczne momenty, aby po chwili przejść w pełny galop blastów. Mam jednak tylko jedno "ale": niektóre utwory rozwijają się za wolno lub są niepotrzebnie przedłużane, jak np. Hosanna i Divine Scythe.

Jak już wyżej wspomniałem, Mysterium nie daje człowiekowi wewnętrznego oczyszczenia - wręcz przeciwnie. Wypełnia duszę ciężką substancją i plugawi ją jeszcze bardziej. Francuzi nie pokazali białej flagi, a piekielną chorągiew. Jest to absolutny mus dla tych, którzy lubują się w mieszankach deathu i blacku, gdyż wszystkie proporcje są zachowane i serwowane prosto w ryj.

Podsumowując: jest jak najbardziej w porządku. Album leciał u mnie kilkukrotnie i poleci jeszcze nie raz.

Ocena: 9/10
Wyróżniają się: Lord of Knowledge and Death, Black Redeeming Flame

Temple of Baal - Mysterium 
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista:
1. Lord of Knowledge and Death
2. Magna Gloria Tua
3. Divine Scythe
4. Hosanna
5. Dictum Ignis 
6. Black Redeeming Flame
7. Holy Art Thou
8. All in Your Name

sobota, 1 sierpnia 2015

Blaze of Perdition - Near Death Revelations (2015)


Po tragicznym wypadku w Austrii los BoP stanął pod znakiem zapytania. Nie wiadomo było czy zespół jeszcze kiedykolwiek powróci do grania, ale zostaliśmy uspokojeni zapowiedzią nowego albumu. Near Death Revelations został zainspirowany w pełni tymi wydarzeniami, przez co został określony "emocjonalnym i osobistym" albumem. Ciężko się temu dziwić.

Near Death Revelations to prawdopodobnie to wydawnictwo, dzięki któremu Blaze of Perdition ostatecznie straci metkę "Watain wannabe" przyklejoną przez wielu. Ja tam szanuję i obserwuję od początku ich dokonania, więc należę do tej nieszydzącej części słuchaczy. Ale wracając do samego albumu: jest on mocno specyficzny. Musiałem go "przemielić" w całości kilka razy, aby w pełni docenić to, co zostało zamknięte na płytce CD. A jest na niej siedem utworów, a z każdego zionie uczucie zimna i pustki.

Jak już wspomniałem wyżej, NDR to potężny skok do przodu, głównie pod względem kompozycji. Dalej jest to black wspierany charakterystycznymi melodiami, ale na pewno nie jest to kontynuacja tego, co znamy chociażby z The Hierophant. Muzyka jest na pewno dojrzalsza, a kompozycje znacznie dłuższe. Mi osobiście ciężej słucha się czegoś, co się dłuży, ale wybaczam, bo krótkie muzyczne ataki nie pasowałyby do tego wydawnictwa.

Zdecydowanie na plus wyróżnia się ty wokal. Sonneillon dał z siebie wszystko i nie można się z tym nie zgodzić. Wykrzyczane teksty są pełne emocji, co daje jeszcze większej siły całemu albumowi.

Podsumowując: Near Death Revelations to kawał solidnej roboty wykonanej przez Blaze of Perdition. Nic dodać, nic ująć.

Ocena: 9/10
Wyróżniają się: Królestwo niczyje, Into the Void Again, The Tunnel

Blaze of Perdition - Near Death Revelations
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista:
1. Królestwo niczyje
2. Into the Void Again
3. When Mirrors Shatter
4. Dreams Shall Flesh
5. Cold Morning Fears
6. The Tunnel
7. Of No Light

czwartek, 16 lipca 2015

Czy Piekielna Wojna dalej daje radę?

Infernal War - Axiom (2015)


Axiom siedział na mojej półce nietknięty przez jakiś miesiąc. Nie mogłem jakoś się zabrać do tego krążka. Oczywiście nie dlatego, że chujówka czy coś, ale po prostu zawsze miałem jakieś lepsze rzeczy do roboty niż chociażby pierwsze odsłuchanie. Gdy w końcu go odpaliłem w całości, zrozumiałem że popełniłem błąd. Mimo wszystko nie mogłem zabrać się do recenzji, aby moje pierwsze wrażenia nie spieprzyły faktycznych plusów i minusów tego albumu.

Axiom rozpoczyna się naprawdę mocnym pierdolnięciem pod tytułem Coronation, którego riff przy refrenie wbija w fotel i miażdży czaszki. Nie mogłem się nie gibać przy tym kawałku i to jest w porządku. Później już jest coraz lepiej (gorzej?). Na szczególną uwagę zasługuje Paradygmat, który jest jedynym i pierwszym utworem po polsku na płycie od czasów Infernal SS. Być może ze względu na sam fakt polskiego tekstu słucha mi się go niesamowicie przyjemnie (o ile można mówić o przyjemności w przypadku tak dewastującej muzyki).

Kompozycje odbiegają dość mocno od "standardowej" sieki spod szyldu IW, głównie ze względu na jakość a nie na szybkość napierdolu. Wspominał o tym nawet Warcrimer w wywiadach. Muszę się zgodzić - muzyka przestała być szybka, a zaczęła wnosić jakiś pierwiastek organiczny. Aksjomatowi bliżej do dojrzałego black metalu niż poprzedniej black/deathowej sieczki. Nie znaczy to jednak, że poprzednie albumy są złe. Po prostu chowają się przed tym oto piekielnym "rzygnięciem".

Jednakże mimo faktycznej poprawy w stronę bardziej przemyślanych kompozycji muszę wyrazić pewne zaniepokojenie. Voidhanger i Infernal War to zespoły będące blisko siebie, głównie ze względu na obecność dwóch rdzennych członków obu zespołów: Warcrimera i Zyklona. Nie wiem czy był to zamysł celowy, czy też po prostu przypadkowy synkretyzm, ale Axiom ma w sobie coś z Voidhangera. Ciężko mi określić co to dokładnie jest i czy to jednoznacznie dobrze czy źle. Myślę jednak, że wypadałoby rozgraniczyć te dwa twory i pozwolić im "żyć" oddzielnie.

Oprócz tego nie mam w sumie się do czego przyczepić... Oprócz dwóch aspektów dotyczących zawartości pudełka oraz samego pudełka. Wersja CD ma slipcase, który (przynajmniej w moim przypadku) jest tak ciasny, że ciężko wyciągnąć/włożyć pudełko. Druga rzecz to zawartość książeczki. Warcrimer zaznaczył, że nie zostaną zamieszczone pełne teksty, a co najwyżej ich fragmenty. Doprowadza to do pewnego dysonansu: tekst niby jest, ale trochę jakby go za mało. Ale rozumiem: zabieg artystyczny, nie mogę się czepiać.

Podsumowując: Axiom to kawał dobrego rżnięcia i najlepszy album Infernal War jaki kiedykolwiek powstał.

Ocena: 10/10
Wyróżniają się: Coronation, Paradygmat, The Parallel Darkness, Axiom

Infernal War - Axiom
Rok: 2015
Wydawca: Agonia Records
Tracklista:
1. Coronation
2. Militant Hate Church
3. Into Dead Soil
4. Paradygmat
5. Nihil Prayer
6. The Parallel Darkness
7. Transfigure
8. Eater of Hope
9. Camp 22
10. No Forgiveness
11. Axiom

piątek, 17 kwietnia 2015

Patatajnia na resorach, czyli jak żerować na trv metalvchach

Metalhead




(Tym razem nie o muzyce, a o filmie. Recka zawiera spoilery, to tak na marginesie)

Metalhead (w oryginale Malmhaus) to film opowiadający o dziewczynie imieniem Hera, która żyje i mieszka na małej islandzkiej farmie. Poznajemy ją jako kilkuletnie dziecko. Okoliczności przedstawienia głównej bohaterki tego dramatu (dosłownie, ten film to dramat - i nie chodzi mi o gatunek, ale o tym później) są dość nieciekawe. Jej brat zostaje dosłownie oskalpowany przez kombajn. Nie udaje się go odratować i umiera. Dziewczyna przez to doznaje kryzysu wiary. Pali swoje ciuchy jednocześnie przejmując całą szafę swojego brata i jego sprzęt muzyczny. W tym momencie film jest jeszcze wiarygodny. Do czasu.

Po tym wstępie wracamy do Hery kilkanaście lat starszej. Dziewczyna dalej jest w depresji po stracie brata. Nie jest to nic dziwnego, choć według mnie trwa to trochę długo. Przy okazji włączyła się jej faza rebelii i odpieprza różnego rodzaju akcje, co oczywiście nie podoba się jej rodzicom i sąsiadom. Za przykład podam jazdę po pijaku na traktorze. Film jednak z czasem traci na wiarygodności i robi się z niego totalny bullshit. Dziewczyna pokazuje rogi do każdego, kto się jej nie podoba. Serio. Rogi. Nie żartuję. Rozumiem jeszcze gdyby to był fakas, albo wał, ale ona odstawia szopkę pokazując rogi.

Później jest coraz lepiej. Hera poznaje księdza, który okazuje się być fanem metalu. Dziewczyna od razu czuje wodospad płynący spomiędzy nóg na widok tatuażu owego księdza. Przedstawiał on Eddiego, czyli maskotkę Iron Maiden. Zastanawiałem się co kierowało scenarzystą/reżyserem Ragnarem Bragasonem kreując tą scenę. Rozumiem, że panna mogła odnaleźć w księdzu bratnią duszę, ale żeby od razu go napastować seksualnie? Ktoś tu chyba ma jakieś dziwne fantazje...

Jakoś w 3/4 filmu Hera ogląda telewizję i dowiaduje się o podpaleniach kościołów w Norwegii. Tutaj staje się jasny fakt, że reżyser/scenarzysta miał jedynie pobieżne informacje nt. tego jak zachowują się metaluchy. Pomijając oczywisty fakt tego, że cały ten film to jedna wielka żenada, to scena, która następuje zaraz po wiadomościach to Hera w corpse paincie. Tym samym, jak na plakacie. Schodzi jeść bodajże kolację. Zza ekranu aż krzyczy tekst: "Zajebiście, sprowadzimy jeszcze trv kvcy jarających się blackiem za pomocą plakatu, który nawiązuje do co najwyżej kilku minut filmu!" I uprzedzając: nie, nie oglądałem filmu ze względu na plakat.

Jako, że był już corpse, to może teraz czas na podpalenie kościołów, hn? Fabuła filmu prowadzi do tego, że główna bohaterka po kłótni z rodzicami ucieka do księdza (a jakże), z nadzieją że się poseksi. Stety-niestety nie udaje się jej i wielce obrażona, zapłakana i w depresji idzie... Podpalić kościół. Zajebiście mądra decyzja bulwo. Rozumiem, że gdyby później uciekła do Norwegii aby grać black metal to ta akcja nie miałaby sensu. Ale nie - dziewczyna podpieprza broń i ucieka w dzicz, aby później przemarznięta, chora i w ogóle totalnie rozpieprzona wrócić w momencie, kiedy mieszkańcy wsi debatują nad nią i nad faktem podpalonego budynku. I co dalej? Ona decyduje się go odbudować. Z jednej strony dojrzała decyzja, a z drugiej... Po kiego chuja ona ten kościół podpalała w takim razie?

Zapomniałem dodać, że panna zanim ucieka, nagrywa demówkę. Jakieś pseudobrzdąkanie z paskudnie brzmiącym automatem, które ma udawać black. Wszystko spoko, ale scena kiedy ona gra na gitarze po prostu wywołuje u mnie drgawki. Nie polecam tego uczucia. Panna macha ręką jak wiosłem i zastanawiałem się kiedy te struny po prostu pękną przez jej wiosłowanie. Czemu o tym wspominam? Bo cały film prowadzi do momentu, gdzie trójka kuców (prawdopodobnie z Norwegii, choć nie dam sobie łapy uciąć) przyjeżdża do jej wiochy. Czemu? Bo chcą poznać jej zespół. Niby logiczne, bo z kontekstu wynikało, że demówka się im bardzo spodobała, ale żeby bez żadnego kontaktu korespondencyjnego wpieprzać się na chatę w sumie nieznajomej osobie to trochę przesada. Nie żyłem w tamtych czasach i może wtedy było to na porządku dziennym, ale dla mnie to trochę tak jakbym miał przyjechać bez zapowiedzi do chociażby Naguala aby osobiście mu podziękować i spędzić u niego na chacie jeszcze kilka dni.

Ostatecznie dziewczyna gra koncert (blekowy, a jakże), gdzie pod presją tłumu zamiast grać po swojemu, zaczyna śpiewać czystym wokalem. Awangarda, co nie?

Ta recka była pełna spoilerów z prostego względu - bez nich ciężko opowiedzieć o całym gównie, jakim ocieka ten film. Inaczej byłoby jeszcze bardziej chaotycznie niż jest teraz. Co ciekawe, film na FilmWebie ma ocenę 6,6 i miał 7 nominacji Edda oraz 5 wygranych tejże akademii. Co ciekawe, na IMDb ten sam film ma 7,2. Czyżby polscy widzowie mieli lepszy gust?

Dla laika nieznającego się na scenie, produkcja ukazuje niestety fałszywy obraz metali jako ludzi, których nie obchodzą normy moralne, etyczne czy po prostu społeczno-kulturowe. Postać głównej bohaterki została stworzona jak z przymusu, zlepiając wszystkie stereotypy metalucha oraz emosa.

Ludzie, którzy ten film widzieli, dzielą się na dwa obozy. Pierwszy to ci zachwyceni, a drugi to ci mocno zawiedzeni (delikatnie ujmując). Na szczęście tych drugich jest więcej.

Nawet nie wystawiam oceny, bo ten film jest tak słaby, że może i by skala się znalazła, ale użyję innej metody, dzięki której będziecie wiedzieli jak odbierać tą produkcję. Mianowicie: TRZYMAĆ SIĘ OD TEGO GÓWNA Z DALEKA.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Mogło być lepiej

Suffering - Chaosatanas (2014)


Długo zbierałem się do napisania recenzji tego krążka. Głównie dlatego, że doszukując się czegoś ciekawszego w tej epce straciłem dobry miesiąc. Co jakiś czas wracałem do tego materiału i przesłuchiwałem go, z nadzieją, że znajdę "to coś" co sprawiło, że mimo wszystko to zakupiłem. Pamiętam czas poprzedzający wydanie Chaosatanas i zajawki bądź wypuszczanie pojedynczych kawałków "dla spróbowania". Szczerze powiedziawszy nie pamiętam którym utworem był ten, co miał mi się tak spodobać. Kojarzę jakieś opętańcze melodie i hipnotyzujące riffy, ale albo popieprzyłem sobie zespoły, albo coś poszło nie tak...

Chaosatanas to epka popełniona przez Suffering, który w ówczesnym składzie gościł dwóch muzyków Besatta - Exernusa i Astarotha. O ile ten drugi jeszcze się tam ostał, tak aktualnie za garami siedzi znany skądinąd Armagog. Ale do rzeczy: na krążek składa się 6 (słownie sześć) kawałków, z czego jeden jest po polsku. Materiał ma dość wolne tempo, czasami przyspiesza aby znów zwolnić. Klimat jest, tego nie da się ukryć, ale jest jedno "ale"... Gdzieś już kiedyś coś podobnego słyszałem. Nie riffy, ale samą koncepcję, brzmienie. Otóż Suffering czerpie garściami z dorobku wczesnego Burzum, choć nie wiem czy specjalnie, czy to tylko zbieg okoliczności (poprzedniego materiału - dema Frozen Faith - nie słyszałem). Dopóki jest to granie znośne, to nie oceniam takich zabiegów.

Wspomniałem o brzmieniu. Słuchacza atakuje wszechobecna "płaskość" brzmienia. Słychać, że gitary buczą, ale totalnie brakuje im dołu. Bas brzdękoli, ale nie bije ładnie po uszach niskimi tonami. Ja rozumiem, że to ma być klasyczny black o Szatanie, krwi, śmierci i o wojnie przeciwko chrześcijaństwu, ale podkręcenie basu nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Może nie biłoby to tak po uszach, gdyby niektóre utwory się tak nie ciągnęły. Wokal również przez produkcję ucierpiał, bo brzmi bardziej jak próby darcia się a nie jak darcie się. Coś w stylu pseudogrowlu Roba Darkena na pierwszych trzech demówkach Gravelandu. Momentami jest to jedynie tło do reszty instrumentów, które są tu zdecydowanie na przedzie.

Ciągle mam dziwne wrażenie, że albo pomyliłem totalnie zespoły, albo w trakcie produkcji ktoś postanowił pokręcić pokrętłami. Nie jest to materiał zły, bo ciężko tak mówić gdy skład nagrywający składał się wtedy w 2/3 z Besatta, ale brakuje w tym głębi. Ciężko mi cokolwiek innego powiedzieć na temat tego albumu. Mgła udowodniła, że da się zrobić współcześnie dobrze brzmiący album lo-fi. Mimo wszystko jestem ciekawy jak dalej rozwinie się Suffering.

Ocena: 7/10
Wyróżnia się: żaden

Suffering - Chaosatanas
Rok: 2014
Wydawca: Mort Productions
Tracklista:
1. Suicide for Satan
2. Essence of Sin
3. I am the Existence
4. Leviathan Rises
5. Frozen Faith
6. Ofiara

czwartek, 19 lutego 2015

Nowotarska nekrosodomia

Aries Vehemens - Decade of Necrosodomy (2014)


W marcu 2002 powstał zespół hen spod samiućkich Tater. Grali koncerty, tworzyli materiał, witali i żegnali muzyków, ale jakoś konkretnie na polskim undergroundzie nie odcisnęli piętna. Później zespół popadł w głęboki sen... I gdyby nie poskładanie nowego składu, trwałby w tym śnie jeszcze długo. Aries Vehemens (baran bojowy?), bo o nich tu mowa, grają prosty (ale nie prostacki) death metal podciągnięty blackiem. Swój gatunek określają jako necrosodomic death. Czemu? O tym za chwilę.

Pod względem muzycznym Aries to wyżej wspomniany death z elementami blackowej estetyki. Jest to słyszalne w większości utworów na tej płycie i nadaje materiałowi ciekawszego wydźwięku. Aczkolwiek jest tu parę tracków, z których bije czysto deathowa moc (np. otwierający album Armageddon) i za to można AS pogratulować - wszystkie proporcje są w miarę wyważone, przez co brzmienie nie przechyla się w żadną ze stron. No, może oprócz Darkness in My Mind, gdzie blackowe riffy są głównym budulcem, ale nie przeszkadza to ani trochę w odbiorze.

Warstwa tekstowa jest dość... specyficzna jak na death/black, jednakże to dzięki niej zespół zawdzięcza określenie "necrosodomic". Gwałty, morderstwa, Sodoma i Gomora oraz perwersje seksualne... nie są w dużej mierze obecne na tym materiale (niestety). Aries w trakcie swojego bytu postanowiło zmienić treść tekstową z typowo antychrześcijańskiej na właśnie tą związaną z nekrosodomią (vide Dead Vagina Obsession). Nadchodzący utwór Jenna Jameson Pornostar coś jednak słuchaczom mówi, hehe.

No, teraz koniec wazeliny, bo czas się poprzyczepiać. Nie jestem fanem niezrozumiałego wokalu, toteż pan Jermon nie robi dobrze uszom swoimi wokalizami jeśli chodzi o mnie. Podobnie jest z wokalem Zombiego, ale to przypadłość słyszalna także na płytach Rotten Age, w którym również się udziela. Gitary również nie zrobiły na mnie wrażenia - brzmienie jest strasznie płaskie.

Z ciekawostek - z racji tego, że na scenie nowotarskiej ciężko znaleźć dobrych muzyków metalowych, toteż muzycy AS są również związani z blackowymi Rotten Age i Ignis Inferni oraz z death metalowym Hellition.

Podsumowując - debiut Aries pokazuje jaką drogę przeszedł zespół przez ostatnie 12 lat (bo płyta wydana w 2014, pamiętajmy). 12 tracków z czasem może nużyć (materiał ma prawie godzinę), ale każdy kto jest rozsmakowany w ekstremalnych dźwiękach powinien znaleźć coś dla siebie.

Ocena :8/10
Wyróżniają się: Darkness in My Mind, Heavy Cross (Dechristianization), Dead Vagina Obsession

Aries Vehemens - Decade of Necrosodomy
Rok: 2014
Wydawca: nakład własny
Tracklista:
1. Armageddon
2. Die Crushed
3. Father Master King
4. Omlette du Fromage
5. Darkness in My Mind
6. Unholy Crusade
7. Sodomora
8. Dark Stigmat
9. I Owe You Nothing
10. Ages of Pain
11. Heavy Cross (Dechristianization)
12. Dead Vagina Obsession

środa, 28 stycznia 2015

Oto Ludź

Cień - Ecce Homo (2014)


Znowu nie było mnie wieki. Studia nie oszczędzają człowieka i trzeba przyznać - zawaliłem sprawę bloga. Głównie ze względu na brak nowych wydawnictw w mojej kolekcji, ale i również przez brak siły na sklecenie bardziej skomplikowanych zdań, które ułożone w jakiś konkretny sposób utworzyłyby jakąś sensowną recenzję. Miała być nowa recka Behemotha (tzn. napisana na nowo), ale ciężko się zabrać za to drugi raz.

Ale już dość dygresji. Na drugiej części minitrasy Silent March Tour (opcja Bielsko-Biała) podczas której grałem, w moje łapska wpadł najnowszy album krakowskiego zespołu Cień. Czym jest Cień? Leniwy człowiek wrzuciłby Cienia do wora z napisem depressive black metal, przynajmniej na początku. Przesłuchawszy dwa poprzednie dema można usłyszeć rozwinięcie się zespołu w stronę mniej depresyjną. Mniejsza o to - płytkę zakupiłem gdy usłyszałem ich strojących się i grających kawałek Rebellion, który bardzo mi się spodobał i który przy okazji otwiera album o tytule Ecce Homo (dla niewyedukowanych w łacinie: Oto Człowiek).

Wokale dają radę - osobnik o ksywce C., który popełnił większość tekstów i wokale do tego albumu atakuje narządy słuchu opętańczym wrzaskiem. Te woksy jeszcze lepiej brzmią na żywo (wierzcie mi, ciary po plecach łażą), toteż mój odbiór albumu po części przechodzi przez to co zobaczyłem i usłyszałem na gigu. Tak czy siak, reszta instrumentów też daje radę. Gitara raz w przesterze, raz czysta - nadaje nieco "delikatnego" klimatu, pozwala na chwilę odciąć się od blackowej konwencji. Poza tym raz nieco płaczliwa melodia, raz jakaś solówka. Nudno nie jest nawet w pozornie wolnych utworach. Perkusista ładuje po garach aż miło.


Ale tutaj mój zachwyt musi ustąpić rozpaczy, jaka mnie ogarnęła w pewnym momencie. Zaciekawiony o czym śpiewa (hehe) wokalista spojrzałem w książeczkę. O ile polskie teksty są bez zarzutu (ciężko, żeby były napisane źle gramatycznie skoro to krakowski skład), tak do anglojęzycznych mam sporo do zarzucenia. Mój wewnętrzny anglista krzyczy: "WEŹCIE SIĘ ZA ANGIELSKI DO CIĘŻKIEJ CHOLERY!" O ile drobne błędy zdarzają się każdemu, tak każdy tekst po angielsku na tym albumie musi mieć minimum jeden rażący błąd. Tak, pierdoła, której się nie słyszy, ale żeby pisać dobre teksty po angielsku trzeba ten angielski w sposób dobry znać.

Podsumowując - pod względem muzycznym jest świetnie, ale pod względem angielsko-pisarskim tragedia. Jest to na szczęście aspekt możliwy do poprawy, więc mam nadzieję na polepszenie inglisza w przyszłości.

Ocena: 9/10
Wybitne kawałki: Rebellion, Umarły Krzyk, Ecce Homo, Silent March

Cień - Ecce Homo
Rok: 2014
Wydawca: Old Temple
Tracklista:
1. Rebellion
2. Betonowe królestwo
3. Lustfulness
4. Slave of life
5. Umarły krzyk
6. Ecce Homo
7. Silent March